Wówczas rozpoczęło się moje świadome wyalienowanie.

Czas podstawówki wspominam jako przymusowe uczestnictwo w szaleństwie. Było to wtłaczanie młodych ludzi w ramy bezmyślnych pojęć i nawyków, zwanych powszechnie kulturą wysoką. Słynne pytanie: “Co artysta miał na myśli?”, święciło tutaj absolutne triumfy.

Później, wybierając zawód zapragnąłem zostać fotografem, jedyną drogą było rzemiosło. Po półtora roku miałem absolutnie dosyć robienia za maszynę do produkcji odbitek - “minilab”, tysiące odbitek amatorskich zdjęć, dziesiątki sfotografowanych ślubów.

Powiedziałem koniec i wyjechałem w Bieszczady. Zostałem drwalem. Wiedziałem, że każda szkoła, najlepiej oczywiście artystyczna, nauczy mnie wiele. Ale przede wszystkim nauczy mnie myśleć, a tego nie chciałem. Chciałem iść swoją drogą. Obserwować źdźbło trawy, przyglądać się zwykłemu życiu po to, by odkryć jego tajemnicę. W swej młodzieńczej, butnej ekspansywności powtarzałem: chcę zajrzeć za kurtynę. Zobaczyć jak się to kręci.

Zostałem Barbarzyńcą. Choć to określenie powstało znaczne później, jest ono od tego momentu prawdziwe, wówczas zapadła decyzja.

Bieszczady były doświadczeniem szczególnym, czułem się tam jak w domu. Zawsze świat przyrody wydawał mi się przejrzysty, przyjazny. Wszystkie opowieści o okrucieństwie dzikiego świata budziły moje osłupienie.

Dla mnie przyroda zawsze była przychylna. Pamiętam taką drogę przez las, pomiędzy wyrębem a sklepem. Pewnego dnia, przyszła moja kolej pójścia do sklepu, organizowaliśmy to tak, że cała grupa wracała po pracy do domu, zajmując się rozpaleniem ognia i przygotowaniem posiłku. Jeden z nas w tym czasie szedł okrężną drogą, nakładając kilka kilometrów i w sklepie robił niezbędne na kilka dni zakupy. Tak więc przyszła moja kolej i wędrowałem ze zrobionymi już zakupami, szedłem przez znany mi las (zwłaszcza, że las dla drwala nie jest niczym szczególnym) zamyślony, pochłonięty swoimi sprawami. Usłyszałem w przydrożnych zaroślach tumult i na ścieżce pojawił się dzik, w odległości może pięciu kroków. Wystraszyłem się, bo było to moje pierwsze spotkanie z dziczyzną. Osłupiały stałem, bojąc się poruszyć, miałem poczucie, że nie tylko ja patrzę na niego ale także on bystro mi się przygląda. Po dłuższej chwili dzik przeszedł na drugą stronę drogi i zniknął w zaroślach. Za nim przez drogę przebiegło kilkoro pasiastych warchlaków. Zdębiałem, locha z małymi - to nie byle spotkanie.

To było pierwsze, ale nie jedynie. Spotykałem się jeleniami, żmijami, spotkałem się także z wilkiem. Za każdym razem miałem poczucie sensu. W tych spotkaniach było niebezpieczeństwo, długo patrzyliśmy na siebie z wilkiem, nim zdecydował się odejść do sfory, ale był tam też sens. Jakaś wewnętrzna siła, nadająca nam znaczenie. To częściej ja zachowywałem się jak dzikus, niż spotkane zwierzęta. One zawsze były racjonalne, powściągliwe i uważne. Tego nauczyła mnie wyprawa w Bieszczady.

Dlaczego wróciłem, do dziś właściwie tego nie rozumiem, było mi tam prosto i dobrze. Sądzę jednak, że duchowo wiedziałem, iż życie to byłoby zbyt proste. Musiałem wrócić do miasta i stoczyć walkę ze swoimi demonami.

Wróciłem prosto w objęcia komisji poborowej. Dwa lata pracy w szpitalu – “Pan Zenek - wesoły sanitariusz”, pamiętacie taki komiks, przerabiałem tę historię.